Czarna zemsta
: 2013-06-13, 21:25
Nad ranem, gdy słońce tylko wyszło znad horyzontu, wszystkich żołnierzy i mieszkańców zbudziło wycie psów. Gdy ludzie tylko pootwierali oczy, to już wiedzieli, że działo się coś złego. Coś bardzo złego. Zwierzęta łkały do nieba, a w ich głosach słychać było dziwną tęsknotę, ale też strach. Skomlały. Szalały z przerażenia.
Poczuli to wszyscy. Było nienaturalnie cicho. Nie na długo oczywiście. Wybuchła panika. Ludzie bali się czegoś. Nie wiedzieli czego. To był jakiś prymitywny, naturalny strach. Szukali swoich rodzin, dzieci, mężów, matek. I niestety, wielu z nim nie udało się ich znaleźć. Na łóżkach leżały martwe ciała, najczęściej ze skręconymi karkami. Tak, jakby ktoś wyłamywał ludziom kręgi, niczym łowca skór złapanemu gronostajowi pustynnemu. Wiele domów i namiotów najzwyczajniej spływało krwią. To czego nie było widać (ani słychać) w nocy, teraz ujrzało światło dzienne. Doszło do zwyczajnej rzezi. W ciągu paru godzin, chociaż nikt o tym oczywiście nie wiedział, zginęło dwustu mieszkańców Kunn. Bezszelestnie. Tajemniczo. Ludność wpadła w panikę i chwyciła za broń. Mieli zamiar walczyć z przeciwnikiem. Wielu mężczyzn zebrało się na placu na południu, rozmawiając, płącząc i łkając. Wszyscy mieli pistolety oraz strzelby, a ich oczy błyszczały desperacko spod turbanów. Byli na otwartej przestrzeni, ale w tłumie, dlatego czuli odwagę. Czuli ją przynajmniej do chwili, gdy jeden z młodzików zobaczył na dachu drewnianego domu czarną postać...
Emalerie wyprostowała dumnie głowę, a jej pomocnicy ukryli się za jej plecami, przylegając do ściany. Panicznie się bali. Przed starszą kobietą stały dwie, muskularne istoty o czarnej skórze i neandertalskim obliczu. W dłoniach trzymały maczugi. Najwyraźniej gaz na nie nie działał, bo nie wyglądały nawet trochę na śpiące. Emalerie oceniała trzeźwo swoją sytuację. Normalni ludzie, tacy jak ci za jej plecami, nie mieliby najmniejszych szans z karaluchami. Ona, mogła w ogóle pomyśleć o tym, że ujdzie z tego starcia żywo. Rozumiała ryzyko na jakie się wystawiała, ale nie miała innego wyjścia. Nie da rady teraz uciec. Żal jej było tylko zbudowanego dosłownie przed paroma dniami laboratorium, bo nie łudziła się – będzie tak zniszczone, że trzeba je będzie postawić na nowo. Jeden z mężczyzn za nią trzymał w dłoni radionadajnik i zdenerwowany, bełkotliwie tłumaczył sytuację w jakiej się znaleźli. Staruszka cofnęła dłoń, ciągle uważnie obserwując nieruchome karaluchy i machnęła palcami, by jej pomocnik oddał urządzenie. Wzięła je... po czym rzuciła w stronę potworów. Czarna bestia chwyciła go w powietrzu i zmiażdżyła w dłoniach. Uwięzieni w laboratorium stracili łączność z bazą. Ludzie z tyłu zamarli, a Emalerie sięgnęła do swojej torebki. Wyjęła z niej... maskę. Maskę w kształcie czaszki. Na jej twarzy pojawił się cierpki uśmiech.
-Wybaczcie, ale lepiej, aby ten wasz generał nie dowiedział się o tym, co się tutaj będzie działo.
Wytłumaczyła, nakładając maskę. Karaluchy skoczyły do ataku...
Generał, pierwszy raport dostał o świcie, gdy tylko ludzie wyczuli w świetle dnia, że coś jest nie w porządku. Rachunek strat wśród cywilów? Nieznana. Rachunek strat wśród wojskowych – pięciu, dwójka z murów, trójka z patroli. Przeciwnik był znany. Karaluchy. Najgorsze potwory jakie nosiła pustynia. Czemu zaatakowały akurat teraz?
Żołnierz zdał błyskawicznie raport. Z informacji jakie posiadaliście, dzięki słowom żołnierzy, radarom oraz zeznaniom cywili, wiedzieliście, że przeciwników było prawdopodobnie pięciu.
Z jednym, zmagali się uzbrojeni mieszkańcy miasta, na południowym placu. Było ich dużo, ale mieli żałosną broń. Bez pomocy dojdzie po prostu do masakry, nawet, jeżeli stają tylko przeciwko jednemu potworowi.
Drugi, był najbliżej siedziby generała, teren obstawiali żołnierze, którzy namierzyli stworzenie. Ukryło się ono w jednym z namiotów. Ludzie zbierali się i czekali już tylko na rozkaz od dowództwa.
Miejsce przebywania trzeciego było bliżej nieokreślone. Wiedzieliście, że zagraża on cywilom na północy miasta i prawdopodobnie dokonuje tam rzezi. Trzeba wydzielić tam jakiś duży oddział żołnierzy, by ochronił mieszkańców.
O czwartym i piątym karaluchu dostaliście informacje dosłownie przed chwilą. Były w laboratorium, ale kontakt się urwał i nie wiedzieliście teraz, co tam się dzieje. Emelerie wydawała się być straszną kobietą, jednak czy miała jakiekolwiek szanse w starciu z aż dwójką bestii?
Sytuacja jest nieciekawa. Mamy cztery pola bitew, o które musimy zadbać: południe (gdzie walczą uzbrojeni mieszkańcy), północ (nieobstawiona i niepewna), tereny nieopodal bazy (obstawione już przez większość żołnierzy) i laboratorium (całkowicie odcięte od świata, nie będziemy wiedzieli co tam się dzieje, dopóki tam nie dotrzemy). Generale. To będzie przerażające starcie, ale nie poddamy się łatwo. Musimy chronić swoje rodziny przed tymi potworami. Dobrze, że nasi pozostali profesorowie są już bezpieczni w Arcadii. Sir... co robimy?
Poczuli to wszyscy. Było nienaturalnie cicho. Nie na długo oczywiście. Wybuchła panika. Ludzie bali się czegoś. Nie wiedzieli czego. To był jakiś prymitywny, naturalny strach. Szukali swoich rodzin, dzieci, mężów, matek. I niestety, wielu z nim nie udało się ich znaleźć. Na łóżkach leżały martwe ciała, najczęściej ze skręconymi karkami. Tak, jakby ktoś wyłamywał ludziom kręgi, niczym łowca skór złapanemu gronostajowi pustynnemu. Wiele domów i namiotów najzwyczajniej spływało krwią. To czego nie było widać (ani słychać) w nocy, teraz ujrzało światło dzienne. Doszło do zwyczajnej rzezi. W ciągu paru godzin, chociaż nikt o tym oczywiście nie wiedział, zginęło dwustu mieszkańców Kunn. Bezszelestnie. Tajemniczo. Ludność wpadła w panikę i chwyciła za broń. Mieli zamiar walczyć z przeciwnikiem. Wielu mężczyzn zebrało się na placu na południu, rozmawiając, płącząc i łkając. Wszyscy mieli pistolety oraz strzelby, a ich oczy błyszczały desperacko spod turbanów. Byli na otwartej przestrzeni, ale w tłumie, dlatego czuli odwagę. Czuli ją przynajmniej do chwili, gdy jeden z młodzików zobaczył na dachu drewnianego domu czarną postać...
Emalerie wyprostowała dumnie głowę, a jej pomocnicy ukryli się za jej plecami, przylegając do ściany. Panicznie się bali. Przed starszą kobietą stały dwie, muskularne istoty o czarnej skórze i neandertalskim obliczu. W dłoniach trzymały maczugi. Najwyraźniej gaz na nie nie działał, bo nie wyglądały nawet trochę na śpiące. Emalerie oceniała trzeźwo swoją sytuację. Normalni ludzie, tacy jak ci za jej plecami, nie mieliby najmniejszych szans z karaluchami. Ona, mogła w ogóle pomyśleć o tym, że ujdzie z tego starcia żywo. Rozumiała ryzyko na jakie się wystawiała, ale nie miała innego wyjścia. Nie da rady teraz uciec. Żal jej było tylko zbudowanego dosłownie przed paroma dniami laboratorium, bo nie łudziła się – będzie tak zniszczone, że trzeba je będzie postawić na nowo. Jeden z mężczyzn za nią trzymał w dłoni radionadajnik i zdenerwowany, bełkotliwie tłumaczył sytuację w jakiej się znaleźli. Staruszka cofnęła dłoń, ciągle uważnie obserwując nieruchome karaluchy i machnęła palcami, by jej pomocnik oddał urządzenie. Wzięła je... po czym rzuciła w stronę potworów. Czarna bestia chwyciła go w powietrzu i zmiażdżyła w dłoniach. Uwięzieni w laboratorium stracili łączność z bazą. Ludzie z tyłu zamarli, a Emalerie sięgnęła do swojej torebki. Wyjęła z niej... maskę. Maskę w kształcie czaszki. Na jej twarzy pojawił się cierpki uśmiech.
-Wybaczcie, ale lepiej, aby ten wasz generał nie dowiedział się o tym, co się tutaj będzie działo.
Wytłumaczyła, nakładając maskę. Karaluchy skoczyły do ataku...
Generał, pierwszy raport dostał o świcie, gdy tylko ludzie wyczuli w świetle dnia, że coś jest nie w porządku. Rachunek strat wśród cywilów? Nieznana. Rachunek strat wśród wojskowych – pięciu, dwójka z murów, trójka z patroli. Przeciwnik był znany. Karaluchy. Najgorsze potwory jakie nosiła pustynia. Czemu zaatakowały akurat teraz?
Żołnierz zdał błyskawicznie raport. Z informacji jakie posiadaliście, dzięki słowom żołnierzy, radarom oraz zeznaniom cywili, wiedzieliście, że przeciwników było prawdopodobnie pięciu.
Z jednym, zmagali się uzbrojeni mieszkańcy miasta, na południowym placu. Było ich dużo, ale mieli żałosną broń. Bez pomocy dojdzie po prostu do masakry, nawet, jeżeli stają tylko przeciwko jednemu potworowi.
Drugi, był najbliżej siedziby generała, teren obstawiali żołnierze, którzy namierzyli stworzenie. Ukryło się ono w jednym z namiotów. Ludzie zbierali się i czekali już tylko na rozkaz od dowództwa.
Miejsce przebywania trzeciego było bliżej nieokreślone. Wiedzieliście, że zagraża on cywilom na północy miasta i prawdopodobnie dokonuje tam rzezi. Trzeba wydzielić tam jakiś duży oddział żołnierzy, by ochronił mieszkańców.
O czwartym i piątym karaluchu dostaliście informacje dosłownie przed chwilą. Były w laboratorium, ale kontakt się urwał i nie wiedzieliście teraz, co tam się dzieje. Emelerie wydawała się być straszną kobietą, jednak czy miała jakiekolwiek szanse w starciu z aż dwójką bestii?
Sytuacja jest nieciekawa. Mamy cztery pola bitew, o które musimy zadbać: południe (gdzie walczą uzbrojeni mieszkańcy), północ (nieobstawiona i niepewna), tereny nieopodal bazy (obstawione już przez większość żołnierzy) i laboratorium (całkowicie odcięte od świata, nie będziemy wiedzieli co tam się dzieje, dopóki tam nie dotrzemy). Generale. To będzie przerażające starcie, ale nie poddamy się łatwo. Musimy chronić swoje rodziny przed tymi potworami. Dobrze, że nasi pozostali profesorowie są już bezpieczni w Arcadii. Sir... co robimy?